poniedziałek, 20 września 2010

Komary na motory





         Witam wszystkich i zapraszam na kolejny blogowy wpis. Statystyka pokazuje, iż czytają te moje sudańskie sprawozdania ludzie na całym świecie i to nawet w liczonych w dziesiątkach numerach. Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, iż to ja po prostu otwieram bloga pięć razy dziennie, aby zobaczyć, czy ktoś skomentował te moje głupoty i w ten sposób podnoszę liczbę odwiedzin. Dziękuję jednak wszystkim zainteresowanym i obiecuje się rozwijać.   Pisałem ostatnio o tych wspaniałych mężczyznach na swych wspaniałych motorkach. Można by było pisać o nich w nieskończoność. Gdy zapada zmrok, a dzieje się to około godziny ósmej, ludzie kończą swą pracę na targowiskach, wsiadają na te dwukołowe środki transportu, lub do taksówek busików i  zaczyna się cyrk. Podnosi się kurz, nie widać nic prócz oślepiających świateł ciężarówek. Połowa  właścicieli motorków nie posiada, lub nie włącza swych reflektorów i wyłania się z tumanów piachu w powietrzu przed samą maską samochodu. Trzeba też pamiętać o setkach maszerujących we wszystkich kierunkach ludzi. W związku z tym wszyscy migają cały czas długimi światłami, aby cokolwiek zobaczyć. Kierowcy samochodów terenowych uzbrojonych w halogeny, nie wahają się oślepić wszystkich wokół, tylko po to, aby samemu nie wpaść na jakiegoś durnia. W takich warunkach przychodzi mi często poruszać się po okolicznych drogach. Podobnie było kilka dni temu. W związku z imprezą pożegnalną Grześka, mojego zresztą współlokatora, jechaliśmy całą bandą, w godzinach późno wieczornych, do przeuroczej knajpki na obrzeżach miasta. Ja robiłem za pilota i informowałem naszą panią kierowczynię, o ruchach wrogich nam pojazdów i piechurów, z przodu, z tyłu i po bokach. Wszystko było fajnie. Nagle pojawiła nam się przed samą maską para nocnych podróżników, siedzących na siodełku. Ten kawałek gąbki, obciągniętej materiałem skóropodobnym był częścią takiego właśnie motorka bez świateł, poruszającego się w poprzek ulic miasta. Był, bo zobaczyłem tylko przestraszone oczy siedzącej z tyłu kobietki i w ułamku sekundy siodełko zaczęło istnieć, jako niezależny element otoczenia. Kilka, lub kilkanaście innych części wspaniałego dotąd dwukołowca zresztą też. Co do naszych niefortunnych podróżników, to kobietka padła tam gdzie rozum wskazywał, że powinna, natomiast trochę mi zajęło, aby zorientować się, że kierowca leży kilka dobrych metrów z boku w trawie. Zbiegła się gromada spragnionych rozrywki lokalnych gapiów i kolejny akt cyrku Juba rozpoczęty. Tłum, o dziwo bardziej po naszej stronie,  okazał się mieszanką tajniaków, policjantów i innych cudaków. Otoczyli oni wszyscy nieprzytomną cały czas kobietę i zaczęli ją to podnosić, to przesuwać. Na nasze apele, aby jej nie ruszać do przyjazdu karetki za bardzo nie reagowali. Okazało się zresztą, że karetki, jako takiej, to za bardzo nie ma. Kobieta z tego wszystkiego się ocknęła i widząc to, uciekł kierowca motorka, który podniósł się lekko otumaniony chwilę wcześniej. Poszkodowana przy pomocy kilku gapiów podniosła się z widocznym trudem, po czym zaczęła pakować się do stojącego obok busika-taksówki. Następnie, w związku z sobie i tylko sobie znaną przyczyną, wysiadła z taksówki i wróciła do swego niedawnego miejsca spoczynku, czyli mówiąc krótko, pod samochodem. Doszło do niej chyba, że w wypadku brały udział białe ludziki, które mają zawsze trochę pieniędzy do oddania i zaczęła zanosić się płaczem. Usłyszał to chyba kierowca motorka, bo wrócił i płacząc położył się obok niej. Istny kabaret. Przyjechali po pewnym czasie nasi lokalni załatwiacze spraw, zwinęli ich oboje i zawieźli do szpitala. My poczekaliśmy jeszcze trochę, przyjechała policja, zbadała ślady na zakurzonej drodze i poproszeni zostaliśmy, aby pojechać na komisariat jako świadkowie. Na komisariacie musieliśmy poczekać godzinę, aż skończy się film z amerykańskim bohaterem i zostaliśmy puszczeni do domu. Samochód musiał zostać i kiedy pojechałem go odebrać kilka dni  później, byłem świadkiem wspaniałej awantury o stary garnek na zupę. Komisariat to kilka małych budek i spore podwórko, na którym stoją setki zarekwirowanych lub uszkodzonych w wypadkach motorków. Większość przesłuchań na tym podwórku właśnie się odbywa. Awantura o garnek rozgrywała się przed moimi oczyma. Dwie zwaśnione grupy próbowały przekonać policjantów, iż gar do nich i tylko do nich należy. Przepychanki i podniesione głosy nie spodobały się najwyraźniej jednak jednemu z siedzących na krzesełku w budce policjantów. Ten najwyraźniej wyższy rangą stróż prawa wypalił ze swego zbudowanego z szesnastu pustaków przykrytych blachą schronienia, złapał za kołnierz dwóch ze stojących bliżej gara, po czym zawlókł ich do aresztu. Coś mi oni wyglądali na tylko przysłuchujących i przypatrujących się całemu zamieszaniu, ale trzeba przyznać, że ludzie rozeszli się szybko, a podniesione głosy odeszły razem z nimi. Na ziemi został stary garnek, którym nikt się już nie interesował. Co do kierowcy motorku i pasażerki, która mogła zginąć przez jego głupotę i lekkomyślność, to żyją i o dziwo nawet nic im się nie stało. Kierowca dostał nawet kilka pieniążków na nowe siodełko z naszego ubezpieczenia (?), ale chyba nie za wiele. W każdym razie bardziej interesowałby mnie dalszy los starego garnka na zupę, niż jego. Do następnego.


sum na motorze                                                             photo pjk


                                                                                                     pjk




                         

















czwartek, 19 sierpnia 2010

Wygrzebawszy piach z oczu


Masy kurzu w powietrzu. Budowa drogi idzie pełną parą. Nie ma jednak w planach żadnego asfaltu. Są tony glinianej nawierzchni przywożonej ciężarówkami, rozjeżdżanej buldożerami, ugniatanej walcami. Po skończeniu, do pierwszego mocnego deszczu jedzie się po tym nieźle. Potem woda tworzy w tym wszystkim kilkunastocentymetrowe korytarze i kawalkada ciężkich maszyn od nowa rusza do pracy. Jakaś niewyobrażalna pralnia pieniędzy. Jak słońce to wysuszy, to jadąc za innym pojazdem, nie widzę nic, a z naprzeciwka na pewno jedzie coś w moją stronę. Najczęściej bus-taksówka załadowana ludźmi i wyprzedzające ją dwa motorki. Na motorkach jedzie z całą pewnością dwóch, pogodzonych już ze śmiercią miejscowych, wychudzonych twardzieli. Sposób jazdy mają typowo stołeczny. Odchylenie kierowcy od pionu musi być nie mniejsze niż trzydzieści stopni, lewy klapek koniecznie musi do połowy być osunięty ze stopy i wachlować rytmicznie, a motorek koniecznie musi być ozdobiony dywanikiem i mieć włączone awaryjne. Poboczem na pewno idą jakieś dzieci, lub kobiety z absurdalnym ładunkiem na głowie. Dobrze, że to tylko kilka kilometrów, ale wydaje się znacznie więcej. Tak właśnie na nowo wita mnie Juba. Byłem bowiem ostatnio w Polsce. Pięć dni w naszym pięknym kraju i 4 dni w niemniej urokliwej Republice Czeskiej, gdzie za mąż wyszła moja kochana siostra i gdzie odbył się chrzest mojego siostrzeńca. Było przewspaniale i ciężko było wyjeżdżać. Magda, rodzina, Karaluch z Kamilą, którzy na kilka tygodni przylecieli ze stanów, nasz wspaniały piesek, zostali aby dalej rozkoszować się polskim latem. Mi tu piach w oczy i słońce palące. Praca, policja kontrolująca ruch drogowy, specyficzny zapach wszechobecnych targowisk, wściekłe psy i czekające na ich bliski koniec sępy. Dobrze jest jednak wrócić do swych pracowników, wspaniałych zachodów, spokojnych, wczesnych wieczorów i policji kontrolującej ruch drogowy. Mój pierwszy mandat dostałem kilka dni temu. Z powodu ładunku, który musiałem przewieźć, jechałem pick up'em, nie na rządowych rejestracjach. Jechałem bez prawa jazdy i odbywałem konwersację przez telefon. Zagwizdał na mnie pan w białym mundurze i kazał mi się zatrzymać na tej dziurawej, piaskowej drodze. Nie patrząc na pana policjanta i nie przerywając rozmowy wysunąłem przez lekko otwarte okno dziesięć sudańskich funtów. Pan jednak spytał się o prawo jazdy. Gdy dowiedział się, iż nie mam, powiedział, że w Sudanie mają pewne zasady i zapytał czy wiem ile to jest sześćdziesiąt funtów za brak prawa jazdy i sześćdziesiąt za telefon. Wystawiłem przez okno dwadzieścia, on powiedział trzydzieści i jedziemy dalej. Ostatnio z Pająkiem kręciliśmy się po dworcu autobusowym. Szukaliśmy przesyłki, która miała dojechać z Kenii. Dworzec to kawałek nasiąkniętego wodą placu, pośrodku jednego z dużych targowisk, na którym zatrzymują się niesamowite pojazdy przypominające autobusy. Są całe oblepione błotem, przewożą oprócz setki ludzi, tony towarów i nie wiem jak radzą sobie na tych kilkusetkilometrowych, dziurawych trasach. Kręcimy się, szukamy, a tu naglę, ktoś mnie ciągnie delikatnie za rękaw i mówi, że chcą ze mną rozmawiać. Idziemy na bok, jakaś przybudówka, drzwi, zasłonka i tam mówią wchodzimy. Wykręcam się i mówię, że będę za minutę. W samochodzie mamy żołnierza z kałaszem i będę się z nim czuł bezpieczniej za tą zasłonką. Wracam z umundurowanym ochroniarzem i już bez stresu wchodzimy z Pająkiem w nieznane. W dużym pomieszczeniu, do którego wchodzimy jest tylko jedno biurko, za którym siedzi kolejny wychudzony twardziel obwieszony złotem. Widzi chodzący karabin za naszymi plecami i prosi abyśmy usiedli, rozmawia z naszym żołnierzem , gęba mu się uśmiecha i mówi, że on szpiegów szuka, a nie budowniczych nowego Sudanu. Na szpiegów się jak najbardziej nadajemy, ale my tu mamy przesyłki do odebrania i nie mamy czasu o tym z nim dyskutować. Nie znajdujemy jednak oczekiwanych przez nas paczek. Może jutro, może pojutrze, może nawet jeszcze z Kenii nie wyjechały. Wracamy do obozu przepłukać zakurzone gardła lokalnym piwem. Myślimy o zorganizowaniu łódki z silniczkiem i wycieczkach po Nilu, ale pracy co niemiara i ciężko znaleźć więcej wolnego czasu, aby się za nią porozglądać. Cały czas uszczęśliwiam tutejsze dzieci "magicznymi" opaskami od państwa Kasprzyckich. Tym razem przywiozłem ich kilka kilogramów. Trochę dostało się Kubie z PAHu, trochę biednym paniom sprzątaczkom w sądzie. Moim pracownikom kupiłem za to nowe gumiaczki i tak się ucieszyli, że o całym świecie zapomnieli, a o obowiązkach tego dnia to już kompletnie. Tak te gumiaki w rękach trzymali mocno, że nie było mowy o tym, by jeszcze coś ze sobą do obozu zabrali. Aby wyciągnąć potem o dziesiątej wieczorem z kontenera sądowego pompę do wody, niezbędną do wyczyszczenia pompy do betonu, musiałem przejść przez szereg pasjonujących wydarzeń. Będzie o czym pisać na stare lata.

środa, 28 lipca 2010

Malaria tu już nie mieszka


W niedzielę osiemnastego odpoczynek. W przerwie szybkie pranie bielizny. Panie praczki nie lubią prać bokserek i skarpetek, chyba, że dołoży im się 5 sudańskich funtów ( 2$). Potem znów leżakowanie i jedzonko. Wieczorem dostaje delikatnej gorączki, łykam Apap i dalej spanko i sny o Madzi. Rano budzę się połamany. Szybka kawa, parówki!!!, zbieram chłopaków (kilku nowych w miejsce tych zwolnionych), zawożę do pracy, a potem do kliniki. Pobieranie krwi i czekam. Przemiły pan doktor prosi mnie do siebie, po czym z uśmiechem oznajmia " YOU'VE GOT MAIL....... ARIA". Klasyczny przypadek, nie ma się co przejmować. Zostaje powiadomiony, że to może i dobrze, bo organizm się trochę uodporni. Dostaje tabletki na malarie, garść przeciwbólowych ( od leków na malarie boli głowa) i wracam do pracy. Zostawiam ekipie instrukcje na następne dwa dni, trochę się kręcę, po czym jadę do obozu. Pierwszy dzień mija mi bezboleśnie na oglądaniu filmów, pisaniu raportów i listy zamówień. W nocy śpię po wzięciu dwóch Apapów na bolące stawy. Rano pobudka o 7.30, wyprawiam chłopaków do pracy, a sam do łóżeczka. Byłoby nawet nieźle, ale po południu stawy bolą dalej, gorączka i dreszcze na zmianę z bólem głowy. Na szczęście nie mam problemów z żołądkiem. W nocy przydaje się termos z gorącą herbatą. Masa cukru i cytryny smakuje wybornie, rozgrzewa, łagodzi dreszcze. Ciężko zasnąć, gdy wszystkie kości bolą, ale udaje mi się to po pewnym czasie. Trzeci dzień to kontynuacja drugiego. Wieczorem czuje się już jednak zdecydowanie lepiej i staram się wzmocnić osłabiony organizm pięcioma kilogramami kurczaka, frytek i owoców. Czwartek, dwudziestego drugiego lipca, to dzień powrotu do pracy.Pakuje chłopaków do terenowej Toyoty i ruszamy. Dzień zaczyna się słonecznie. Nad Jubą unosi się smród palonych śmieci i stada sępów. Na ulicach masa ludzi, motorków, samochodów i zapakowanych po brzegi autobusów. Sporo dzieci, ubranych w czyściutkie mundurki idzie do szkół. Tysiące mniej szczęśliwych dołączy wkrótce do tłumów na bazarach, śmietnikach, ulicach. Będą szukały jedzenia, rozrywki, białego człowieka, który może da jakiegoś pieniążka. W budynku sądu prace postępują. Muszę jednak pilnować wszystkiego, ponieważ moi wspaniali pracownicy mają często dziwne pomysły. Jeśli nagle zabraknie prądu, to nikt nie zastanawia się nad powodem, tylko odkładają maszyny i biorą do rąk młotki, łomy i szpachelki. Kują, zdzierają ręcznie, a to tylko przedłużacz został uszkodzony delikatnie przez któregoś z nich. Potrafią też przerzucać gruz z miejsca na miejsce, zamiast do taczki i na miejsce do tego wyznaczone. Godzinami !!! Mam z nimi masę zabawy i tak na prawdę, to niewiele problemów. Jest kilku, którzy są świetnymi, inteligentnymi pracownikami i na przyszłość projektu patrzę optymistycznie. Dziś zbieram chłopaków trochę wcześniej. O czwartej przyleciał Pająk i dobrze, że wyzdrowiałem, bo na pewno będzie symboliczne przywitanie kiełbasą i Żubrówką przez niego samego przywiezioną. Pozdrowienia.

Dziękuję i do widzenia


Sobota siedemnastego lipca miała być dniem, kiedy skończona zostanie instalacja nowego pokrycia dachowego. Jednym słowem nowy dach gotowy. Skończone miały być też inne mniejsze projekciki. Obiecałem chłopakom, że jak się wyrobią, to stawiam flaszkę i razem to uczcimy. Udało im się i zakupiłem w specjalnym supermarkecie z produktami dla "cywilizowanych" ludzi, dużą butelkę rumu. Był jednak mały kłopot. Sześciu z moich pracowników, otrzymało kilka tygodni wcześniej wypowiedzenia. Budynek ministerstwa telekomunikacji, przy którym pracowali wcześniej, został przygotowany do następnego etapu prac. Będą one wykonywane przez innego wykonawce i chłopaki po prostu nie mieli więcej pracy. U mnie, pracując przez ostatnie dwa tygodnie, żegnali się z firmą. Czterech Kenijczyków i dwóch Sudańczyków pracowali ciężko, jakby mieli jeszcze nadzieję, iż to im pozwoli zostać. Niestety, takiej możliwości nie było. W sobotę wieczorem, idę z butelką rumu i odpowiednią ilością Coca-Coli do obozu pracowników. Okazuje się, że niewielu z moich ludzi wierzyło, iż spełnię swoją obietnicę i przyjdę do nich uczcić nowy dach i bardziej pożegnać chłopaków, którzy wyjeżdżają do Kenii. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił i są mile zaskoczeni. Zaraz dzwonią po brakujących kolegów. Ci, którzy opuszczają moją ekipę i ci co zostają zresztą też, dostają ode mnie dla swych żon i dzieci, fikuśne składane bransoletki. Paski plastiku, obszyte ozdobnym materiałem, po uderzeniu w rękę, zawijają się wokół nadgarstka. Niedowierzanie miesza się z eksplozją wesołości i szczerej wdzięczności. Te bransoletki sprawiły już masę radości biednym dzieciom z okolicznych wiosek i dziękuje państwu Kasprzyckim z firmy "CASPRA", od których dostałem setki takich kolorowych ozdób. Po godzinie spędzonej na rozdawaniu prezentów i witaniu się z dochodzącymi pracownikami, zaczynamy degustacje rumu, którego nikt z chłopaków jeszcze nigdy chyba nie pił. Zaczynają się śmiechy, żarty, ale i momenty refleksji nad zaistniałą sytuacją. Z telefonu leci " Is this love" Marleya, chłopaki wygłaszają ogniste przemówienia o przyjaźni, ludzkiej niedoli, przeznaczeniu. Czasem na budowie się nie idzie z nimi dogadać, a tu proszę, słownictwo, składnia na poziomie co najmniej uniwersyteckim. Cytaty i filozoficzne sformułowania wprawiają mnie w osłupienie. Z kim ja pracowałem? Jeszcze ostatnie uściski, zapisuję numery telefonów w Kenii, aby w razie jak będzie praca dzwonić i uciekam spać. To był długi dzień.

piątek, 16 lipca 2010

Do roboty


Pobudka o 7.00, mycie ząbków, kawa, chwila na przygotowanie się, śniadanie i o ósmej zbiórka drużyny. Dziś wziąłem sobie dziesięciu chłopa, bo u mnie pracy nie brakuje, a na tak zwanym kampie, tylko się kręcą i trochę trawy co najwyżej skoszą. Jedziemy 15 km/h po jednej z głównych dróg prowadzących do stolicy Sudanu Juby. Przejechanie kilku kilometrów zajmuje nam nawet 45 minut, zwłaszcza, jeśli zatrzyma nas policja z kijkiem w rękach. Co 3 minuty w samochodzie rozlega się przeraźliwy dzwonek telefonu któregoś z pracowników. Chińskie wersje Nokii mają wbudowany subwoofer i kiedy ktoś dzwoni, drżą szyby w oknach i pęka głowa. Na drodze setki motorków i busów służących za taxi. Motorki również tą usługę wykonują. Trzy czwarte drogi to wertepy i kurz. Potem już tylko kurz. Dojeżdżamy i zaczynamy. Nie krzyczę za bardzo na chłopaków, bo na mnie też za bardzo nikt nigdy nie darł się. Robota idzie sprawnie, ceny materiałów z kosmosu, a o kupnie prostej deski można zapomnieć. O pierwszej przywożą nam lunch. Mi mięsko, ziemniaczki, surówki, owoce i kilka butelek wody. Chłopakom wiadro ryżu i wiadro fasoli. Jemy razem i razem się śmiejemy z otaczającego nas świata, oni przez łzy. Jak zaczynają mówić w suahili ( większość to Kenijczycy), to ja do nich po hiszpańsku i nikt nic nie rozumie. Potem dalej do pracy, ja muszę już ich trochę pilnować, bo wiadrze ryżu zmieszanym z fasolą ciężko im się znów rozruszać. Ponieważ jest to remont sądu, raz na jakiś czas przyjdą adwokaci, sędziny, prokurator poszlifować ze mną angielski i poinstruować mnie, jak według nich powinien remont przebiegać. I tak w koło. Jest niesamowicie afrykańsko. W czasie powrotu do naszego obozu trzeba jeszcze kupić bułki na śniadanie, chłopaki muszą doładować telefony u sprzedawców kart na motorkach, zamienić sudańskie funty na dolary i odwrotnie. Należy też dwa razy w tygodniu kupić spory snopek jakiejś trawy ( chyba dla świnki) i węgla drzewnego, na którym potem smażą się frytki. Kurczak jest 10 razy w tygodniu, wołowina 7. Ryby mają pyszne, ale za rzadko. Na śniadania naleśniki z dżemem i bułki z dżemem. Jest wesoło. W soboty po południ i niedziele można jeździć na wycieczki. Warunkiem jest wzięcie do samochodu przynajmniej jednego żołnierza z tych, co nas tu "chronią". Pracujemy bowiem przy rządowych projektach i przysługuje nam trzydzieści starych kałasznikowów do ochrony najczęściej przed upierdliwą policją. Ponieważ zdążyłem już jako takie znajomości w sądzie sobie wyrobić, uprosiłem " prokuratora generalnego", aby wypisał mi list zapewniający nieczepialność ze strony tutejszych "glin" :). Następny krok, przemyt czegokolwiek, dokądkolwiek HIHI. Jest tu jakieś 15 km po wertepach od mego "domku" mały basen i kort tenisowy. Basen jest niesamowitą przyjemnością niedzielną, a kort betonowy tak grzeje, że aż się trampki gotują. Piję właśnie piwo Nil i będę kończył, bo czas przebrać się w długie portki. Malaryczne komary czyhają na takich słodkich chłopaków. Miłosz.