środa, 28 lipca 2010

Malaria tu już nie mieszka


W niedzielę osiemnastego odpoczynek. W przerwie szybkie pranie bielizny. Panie praczki nie lubią prać bokserek i skarpetek, chyba, że dołoży im się 5 sudańskich funtów ( 2$). Potem znów leżakowanie i jedzonko. Wieczorem dostaje delikatnej gorączki, łykam Apap i dalej spanko i sny o Madzi. Rano budzę się połamany. Szybka kawa, parówki!!!, zbieram chłopaków (kilku nowych w miejsce tych zwolnionych), zawożę do pracy, a potem do kliniki. Pobieranie krwi i czekam. Przemiły pan doktor prosi mnie do siebie, po czym z uśmiechem oznajmia " YOU'VE GOT MAIL....... ARIA". Klasyczny przypadek, nie ma się co przejmować. Zostaje powiadomiony, że to może i dobrze, bo organizm się trochę uodporni. Dostaje tabletki na malarie, garść przeciwbólowych ( od leków na malarie boli głowa) i wracam do pracy. Zostawiam ekipie instrukcje na następne dwa dni, trochę się kręcę, po czym jadę do obozu. Pierwszy dzień mija mi bezboleśnie na oglądaniu filmów, pisaniu raportów i listy zamówień. W nocy śpię po wzięciu dwóch Apapów na bolące stawy. Rano pobudka o 7.30, wyprawiam chłopaków do pracy, a sam do łóżeczka. Byłoby nawet nieźle, ale po południu stawy bolą dalej, gorączka i dreszcze na zmianę z bólem głowy. Na szczęście nie mam problemów z żołądkiem. W nocy przydaje się termos z gorącą herbatą. Masa cukru i cytryny smakuje wybornie, rozgrzewa, łagodzi dreszcze. Ciężko zasnąć, gdy wszystkie kości bolą, ale udaje mi się to po pewnym czasie. Trzeci dzień to kontynuacja drugiego. Wieczorem czuje się już jednak zdecydowanie lepiej i staram się wzmocnić osłabiony organizm pięcioma kilogramami kurczaka, frytek i owoców. Czwartek, dwudziestego drugiego lipca, to dzień powrotu do pracy.Pakuje chłopaków do terenowej Toyoty i ruszamy. Dzień zaczyna się słonecznie. Nad Jubą unosi się smród palonych śmieci i stada sępów. Na ulicach masa ludzi, motorków, samochodów i zapakowanych po brzegi autobusów. Sporo dzieci, ubranych w czyściutkie mundurki idzie do szkół. Tysiące mniej szczęśliwych dołączy wkrótce do tłumów na bazarach, śmietnikach, ulicach. Będą szukały jedzenia, rozrywki, białego człowieka, który może da jakiegoś pieniążka. W budynku sądu prace postępują. Muszę jednak pilnować wszystkiego, ponieważ moi wspaniali pracownicy mają często dziwne pomysły. Jeśli nagle zabraknie prądu, to nikt nie zastanawia się nad powodem, tylko odkładają maszyny i biorą do rąk młotki, łomy i szpachelki. Kują, zdzierają ręcznie, a to tylko przedłużacz został uszkodzony delikatnie przez któregoś z nich. Potrafią też przerzucać gruz z miejsca na miejsce, zamiast do taczki i na miejsce do tego wyznaczone. Godzinami !!! Mam z nimi masę zabawy i tak na prawdę, to niewiele problemów. Jest kilku, którzy są świetnymi, inteligentnymi pracownikami i na przyszłość projektu patrzę optymistycznie. Dziś zbieram chłopaków trochę wcześniej. O czwartej przyleciał Pająk i dobrze, że wyzdrowiałem, bo na pewno będzie symboliczne przywitanie kiełbasą i Żubrówką przez niego samego przywiezioną. Pozdrowienia.

Dziękuję i do widzenia


Sobota siedemnastego lipca miała być dniem, kiedy skończona zostanie instalacja nowego pokrycia dachowego. Jednym słowem nowy dach gotowy. Skończone miały być też inne mniejsze projekciki. Obiecałem chłopakom, że jak się wyrobią, to stawiam flaszkę i razem to uczcimy. Udało im się i zakupiłem w specjalnym supermarkecie z produktami dla "cywilizowanych" ludzi, dużą butelkę rumu. Był jednak mały kłopot. Sześciu z moich pracowników, otrzymało kilka tygodni wcześniej wypowiedzenia. Budynek ministerstwa telekomunikacji, przy którym pracowali wcześniej, został przygotowany do następnego etapu prac. Będą one wykonywane przez innego wykonawce i chłopaki po prostu nie mieli więcej pracy. U mnie, pracując przez ostatnie dwa tygodnie, żegnali się z firmą. Czterech Kenijczyków i dwóch Sudańczyków pracowali ciężko, jakby mieli jeszcze nadzieję, iż to im pozwoli zostać. Niestety, takiej możliwości nie było. W sobotę wieczorem, idę z butelką rumu i odpowiednią ilością Coca-Coli do obozu pracowników. Okazuje się, że niewielu z moich ludzi wierzyło, iż spełnię swoją obietnicę i przyjdę do nich uczcić nowy dach i bardziej pożegnać chłopaków, którzy wyjeżdżają do Kenii. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił i są mile zaskoczeni. Zaraz dzwonią po brakujących kolegów. Ci, którzy opuszczają moją ekipę i ci co zostają zresztą też, dostają ode mnie dla swych żon i dzieci, fikuśne składane bransoletki. Paski plastiku, obszyte ozdobnym materiałem, po uderzeniu w rękę, zawijają się wokół nadgarstka. Niedowierzanie miesza się z eksplozją wesołości i szczerej wdzięczności. Te bransoletki sprawiły już masę radości biednym dzieciom z okolicznych wiosek i dziękuje państwu Kasprzyckim z firmy "CASPRA", od których dostałem setki takich kolorowych ozdób. Po godzinie spędzonej na rozdawaniu prezentów i witaniu się z dochodzącymi pracownikami, zaczynamy degustacje rumu, którego nikt z chłopaków jeszcze nigdy chyba nie pił. Zaczynają się śmiechy, żarty, ale i momenty refleksji nad zaistniałą sytuacją. Z telefonu leci " Is this love" Marleya, chłopaki wygłaszają ogniste przemówienia o przyjaźni, ludzkiej niedoli, przeznaczeniu. Czasem na budowie się nie idzie z nimi dogadać, a tu proszę, słownictwo, składnia na poziomie co najmniej uniwersyteckim. Cytaty i filozoficzne sformułowania wprawiają mnie w osłupienie. Z kim ja pracowałem? Jeszcze ostatnie uściski, zapisuję numery telefonów w Kenii, aby w razie jak będzie praca dzwonić i uciekam spać. To był długi dzień.

piątek, 16 lipca 2010

Do roboty


Pobudka o 7.00, mycie ząbków, kawa, chwila na przygotowanie się, śniadanie i o ósmej zbiórka drużyny. Dziś wziąłem sobie dziesięciu chłopa, bo u mnie pracy nie brakuje, a na tak zwanym kampie, tylko się kręcą i trochę trawy co najwyżej skoszą. Jedziemy 15 km/h po jednej z głównych dróg prowadzących do stolicy Sudanu Juby. Przejechanie kilku kilometrów zajmuje nam nawet 45 minut, zwłaszcza, jeśli zatrzyma nas policja z kijkiem w rękach. Co 3 minuty w samochodzie rozlega się przeraźliwy dzwonek telefonu któregoś z pracowników. Chińskie wersje Nokii mają wbudowany subwoofer i kiedy ktoś dzwoni, drżą szyby w oknach i pęka głowa. Na drodze setki motorków i busów służących za taxi. Motorki również tą usługę wykonują. Trzy czwarte drogi to wertepy i kurz. Potem już tylko kurz. Dojeżdżamy i zaczynamy. Nie krzyczę za bardzo na chłopaków, bo na mnie też za bardzo nikt nigdy nie darł się. Robota idzie sprawnie, ceny materiałów z kosmosu, a o kupnie prostej deski można zapomnieć. O pierwszej przywożą nam lunch. Mi mięsko, ziemniaczki, surówki, owoce i kilka butelek wody. Chłopakom wiadro ryżu i wiadro fasoli. Jemy razem i razem się śmiejemy z otaczającego nas świata, oni przez łzy. Jak zaczynają mówić w suahili ( większość to Kenijczycy), to ja do nich po hiszpańsku i nikt nic nie rozumie. Potem dalej do pracy, ja muszę już ich trochę pilnować, bo wiadrze ryżu zmieszanym z fasolą ciężko im się znów rozruszać. Ponieważ jest to remont sądu, raz na jakiś czas przyjdą adwokaci, sędziny, prokurator poszlifować ze mną angielski i poinstruować mnie, jak według nich powinien remont przebiegać. I tak w koło. Jest niesamowicie afrykańsko. W czasie powrotu do naszego obozu trzeba jeszcze kupić bułki na śniadanie, chłopaki muszą doładować telefony u sprzedawców kart na motorkach, zamienić sudańskie funty na dolary i odwrotnie. Należy też dwa razy w tygodniu kupić spory snopek jakiejś trawy ( chyba dla świnki) i węgla drzewnego, na którym potem smażą się frytki. Kurczak jest 10 razy w tygodniu, wołowina 7. Ryby mają pyszne, ale za rzadko. Na śniadania naleśniki z dżemem i bułki z dżemem. Jest wesoło. W soboty po południ i niedziele można jeździć na wycieczki. Warunkiem jest wzięcie do samochodu przynajmniej jednego żołnierza z tych, co nas tu "chronią". Pracujemy bowiem przy rządowych projektach i przysługuje nam trzydzieści starych kałasznikowów do ochrony najczęściej przed upierdliwą policją. Ponieważ zdążyłem już jako takie znajomości w sądzie sobie wyrobić, uprosiłem " prokuratora generalnego", aby wypisał mi list zapewniający nieczepialność ze strony tutejszych "glin" :). Następny krok, przemyt czegokolwiek, dokądkolwiek HIHI. Jest tu jakieś 15 km po wertepach od mego "domku" mały basen i kort tenisowy. Basen jest niesamowitą przyjemnością niedzielną, a kort betonowy tak grzeje, że aż się trampki gotują. Piję właśnie piwo Nil i będę kończył, bo czas przebrać się w długie portki. Malaryczne komary czyhają na takich słodkich chłopaków. Miłosz.