czwartek, 19 sierpnia 2010

Wygrzebawszy piach z oczu


Masy kurzu w powietrzu. Budowa drogi idzie pełną parą. Nie ma jednak w planach żadnego asfaltu. Są tony glinianej nawierzchni przywożonej ciężarówkami, rozjeżdżanej buldożerami, ugniatanej walcami. Po skończeniu, do pierwszego mocnego deszczu jedzie się po tym nieźle. Potem woda tworzy w tym wszystkim kilkunastocentymetrowe korytarze i kawalkada ciężkich maszyn od nowa rusza do pracy. Jakaś niewyobrażalna pralnia pieniędzy. Jak słońce to wysuszy, to jadąc za innym pojazdem, nie widzę nic, a z naprzeciwka na pewno jedzie coś w moją stronę. Najczęściej bus-taksówka załadowana ludźmi i wyprzedzające ją dwa motorki. Na motorkach jedzie z całą pewnością dwóch, pogodzonych już ze śmiercią miejscowych, wychudzonych twardzieli. Sposób jazdy mają typowo stołeczny. Odchylenie kierowcy od pionu musi być nie mniejsze niż trzydzieści stopni, lewy klapek koniecznie musi do połowy być osunięty ze stopy i wachlować rytmicznie, a motorek koniecznie musi być ozdobiony dywanikiem i mieć włączone awaryjne. Poboczem na pewno idą jakieś dzieci, lub kobiety z absurdalnym ładunkiem na głowie. Dobrze, że to tylko kilka kilometrów, ale wydaje się znacznie więcej. Tak właśnie na nowo wita mnie Juba. Byłem bowiem ostatnio w Polsce. Pięć dni w naszym pięknym kraju i 4 dni w niemniej urokliwej Republice Czeskiej, gdzie za mąż wyszła moja kochana siostra i gdzie odbył się chrzest mojego siostrzeńca. Było przewspaniale i ciężko było wyjeżdżać. Magda, rodzina, Karaluch z Kamilą, którzy na kilka tygodni przylecieli ze stanów, nasz wspaniały piesek, zostali aby dalej rozkoszować się polskim latem. Mi tu piach w oczy i słońce palące. Praca, policja kontrolująca ruch drogowy, specyficzny zapach wszechobecnych targowisk, wściekłe psy i czekające na ich bliski koniec sępy. Dobrze jest jednak wrócić do swych pracowników, wspaniałych zachodów, spokojnych, wczesnych wieczorów i policji kontrolującej ruch drogowy. Mój pierwszy mandat dostałem kilka dni temu. Z powodu ładunku, który musiałem przewieźć, jechałem pick up'em, nie na rządowych rejestracjach. Jechałem bez prawa jazdy i odbywałem konwersację przez telefon. Zagwizdał na mnie pan w białym mundurze i kazał mi się zatrzymać na tej dziurawej, piaskowej drodze. Nie patrząc na pana policjanta i nie przerywając rozmowy wysunąłem przez lekko otwarte okno dziesięć sudańskich funtów. Pan jednak spytał się o prawo jazdy. Gdy dowiedział się, iż nie mam, powiedział, że w Sudanie mają pewne zasady i zapytał czy wiem ile to jest sześćdziesiąt funtów za brak prawa jazdy i sześćdziesiąt za telefon. Wystawiłem przez okno dwadzieścia, on powiedział trzydzieści i jedziemy dalej. Ostatnio z Pająkiem kręciliśmy się po dworcu autobusowym. Szukaliśmy przesyłki, która miała dojechać z Kenii. Dworzec to kawałek nasiąkniętego wodą placu, pośrodku jednego z dużych targowisk, na którym zatrzymują się niesamowite pojazdy przypominające autobusy. Są całe oblepione błotem, przewożą oprócz setki ludzi, tony towarów i nie wiem jak radzą sobie na tych kilkusetkilometrowych, dziurawych trasach. Kręcimy się, szukamy, a tu naglę, ktoś mnie ciągnie delikatnie za rękaw i mówi, że chcą ze mną rozmawiać. Idziemy na bok, jakaś przybudówka, drzwi, zasłonka i tam mówią wchodzimy. Wykręcam się i mówię, że będę za minutę. W samochodzie mamy żołnierza z kałaszem i będę się z nim czuł bezpieczniej za tą zasłonką. Wracam z umundurowanym ochroniarzem i już bez stresu wchodzimy z Pająkiem w nieznane. W dużym pomieszczeniu, do którego wchodzimy jest tylko jedno biurko, za którym siedzi kolejny wychudzony twardziel obwieszony złotem. Widzi chodzący karabin za naszymi plecami i prosi abyśmy usiedli, rozmawia z naszym żołnierzem , gęba mu się uśmiecha i mówi, że on szpiegów szuka, a nie budowniczych nowego Sudanu. Na szpiegów się jak najbardziej nadajemy, ale my tu mamy przesyłki do odebrania i nie mamy czasu o tym z nim dyskutować. Nie znajdujemy jednak oczekiwanych przez nas paczek. Może jutro, może pojutrze, może nawet jeszcze z Kenii nie wyjechały. Wracamy do obozu przepłukać zakurzone gardła lokalnym piwem. Myślimy o zorganizowaniu łódki z silniczkiem i wycieczkach po Nilu, ale pracy co niemiara i ciężko znaleźć więcej wolnego czasu, aby się za nią porozglądać. Cały czas uszczęśliwiam tutejsze dzieci "magicznymi" opaskami od państwa Kasprzyckich. Tym razem przywiozłem ich kilka kilogramów. Trochę dostało się Kubie z PAHu, trochę biednym paniom sprzątaczkom w sądzie. Moim pracownikom kupiłem za to nowe gumiaczki i tak się ucieszyli, że o całym świecie zapomnieli, a o obowiązkach tego dnia to już kompletnie. Tak te gumiaki w rękach trzymali mocno, że nie było mowy o tym, by jeszcze coś ze sobą do obozu zabrali. Aby wyciągnąć potem o dziesiątej wieczorem z kontenera sądowego pompę do wody, niezbędną do wyczyszczenia pompy do betonu, musiałem przejść przez szereg pasjonujących wydarzeń. Będzie o czym pisać na stare lata.

4 komentarze:

  1. ja też chcę opaskę od państwa Kasprzyckich ! - pozdrawiam i powodzenia w budowaniu ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Opaski się skończyły, zostały tylko korkowe klapki, gorąco polecam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. alo
    może byś nam coś skrobnął na peron, bo ładnie napisane historie są.
    chyba kiwi muszę pomęczyć o jakieś wolne etaty.

    pozdr

    OdpowiedzUsuń
  4. mogą być i klapki! jeżeli są od państwa Kasprzyckich:)

    OdpowiedzUsuń